sobota, 31 sierpnia 2013

INSPIRACJE

Rosja, zwłaszcza jej północne rejony, od dawna zajmowały pierwsze miejsce na mojej liście terenów do zbadania. Do tej pory bywałem jedynie w Moskwie i Kaliningradzie, miałem jednak świadomość, że nie są to miasta reprezentatywne dla tego kraju. W trakcie podróży palcem po mapie fizycznej, natknąłem się na żółtopomarańczową plamkę w obrębie Półwyspu Kolskiego – Chibiny. Moi kompani (Olek, Mietek) od razu zaakceptowali projekt wyprawy w tamte rejony, dokładając do planu wizyty w Petersburgu i Murmańsku. Niestety, nie mógł tym razem jechać z nami Mały  - w czerwcu został szczęśliwym tatą.

DROGA DO ROSJI

Wizy do Rosji załatwiliśmy bez problemów przez biuro pośrednictwa wizowego – bolesna była jednak cena tego procederu. Całość opłat wyniosła aż 490 zł. Załatwiając wizy na własną rękę moglibyśmy zmniejszyć koszty, jednak znacznie wydłużyłby się czas oczekiwania, na co już nie mogliśmy sobie pozwolić.

Do Petersburga pojechaliśmy autobusem linii ECOLINES przez Rygę, w cenie 280 zł za osobę. Podróż do Rygi odbywała się we względnie wygodnym pojeździe, dalej było trochę gorzej. Granica estońsko – rosyjska była bezbolesna, jedyne co przyprawiało o zdenerwowanie to wypełnienie tzw. kartki migracyjnej. Podróżującym do Rosji radzę mieć na podorędziu cienkopis – zwykły długopis z jakiejś przyczyny często odmawia posłuszeństwa przy wypełnianiu kartki, najprawdopodobniej z powodu jakości papieru na jakim jest ona wydrukowana.

W Petersburgu zatrzymaliśmy się w hostelu „Old Flat”, w cenie 30 zł za noc (mieliśmy rezerwację, z ulicy płaci się równowartość 40 zł). W mieście spędziliśmy 2 dni. Zrobiło na nas dobre wrażenie – eleganckie, stonowane, pełne perełek architektury, o wyraźnie północnym, portowym charakterze. Przy okazji byliśmy świadkami niecodziennego wydarzenia - fiesty rzecznej kibiców Zenita. Z nieznanej nam przyczyny, Newą płynęło wiele barek zasiedlonych przez fanów tego klubu, fetujących jakiś sukces. Wznosili pieśni i okrzyki, odpalali race oraz prezentowali flagi (co ciekawe, zero radzieckich, za to trochę carskich, żółto-biało-czarnych). Było to imponujące widowisko.




Z Petersburga pojechaliśmy „plackartą” (pociągiem sypialnym bez przedziałów) do miejscowości Apatyty na Półwyspie Kolskim. Bilety kosztowały ok. 2100 rubli (210 zł). Komfort jazdy był spory. Łóżka wygodne, dobrze działające toalety i samowar do dyspozycji. Ponadto przekonaliśmy się, że pociągi w Rosji są punktualne jak szwajcarski zegarek.

APATYTY

Apatyty, wbrew moim obawom, okazały się dobrze zorganizowanym i całkiem zadbanym miastem. Na stacji kolejowej (do której dotarliśmy ok. północy) pomoc zaproponował nam jegomość o południowym wyglądzie – okazało się, że ma na imię Wahid, jest Azerem i dorabia sobie jako taksówkarz. Pomoc Wahida w trakcie naszego pobytu w rejonie Chibin okazała się nieoceniona. Za cenę 200 rubli zaoferował nam objazd po hotelach w mieście, w celu znalezienia noclegu. Gdy okazało się, że w żadnym z nich nie ma dla nas miejsca, nasz przewodnik wynegocjował dla nas nocleg u swojego kolegi, Rosjanina imieniem Kola (700 rubli od osoby). Okazał się nim wysoki, krótko ostrzyżony, siwy i postawny mężczyzna ok. 60-tki, o marsowym obliczu. Podjął nas w swoim schludnym trzypokojowym mieszkaniu mocną herbatą (za jajecznicę z grzybami podziękowaliśmy, ze względu na konserwy, suchary i jum-jumy zjedzone w "plackarcie"), przy której porozmawialiśmy o polityce i obecnej sytuacji w naszych krajach. Nasz gospodarz powiedział nam, że jest emerytowanym mechanikiem i traktorzystą z kołchozu. Wspominał z nostalgią czasy Breżniewa, z kolei czasy Jelcyna opisywał jako gehennę. Zapytane o zdanie nt. Putina odparł, że nie jest najgorszy, choć obecnie oligarchowie mogą zbyt wiele a powinni zostać rozliczeni. Gdy w toku dyskusji wspomniałem o Abramowiczu, Kola skrzywił się jakby zjadł żabę. Rodzina Koli (syn, córka, żona) rozjechali się po Rosji ale on nie planuje już opuszczać Apatytów. Powiedział nam też o przywilejach, z których korzystają mieszkańcy Zapolarza - np. mają oni w roku ok. 50 dni urlopu oraz specjalne dodatki do pensji.

Rano Wahid, za cenę 1000 rubli (100 zł) zawiózł nas do punktu wyjściowego w góry. Po drodze z okien jego łady obejrzeliśmy Kirowsk – mniejszy od Apatytów, ale wyglądający na bardziej ekskluzywny, na co pewnie wpływ ma okoliczność, że w zimie pełni on rolę kurortu narciarskiego. Wysiedliśmy na małym żwirowym placyku przy zjeździe z głównej drogi i tam pożegnaliśmy Wahida. Rozpoczynała się właściwa część naszej wyprawy.



CHIBINY

Na początku okrążaliśmy malownicze jeziora i szliśmy przez lasy karłowatych brzózek. Potem weszliśmy na dobrze odwzorowane kamienne ścieżki. W Chibinach nie ma oznakowań szlaków. Rolę tę spełniają właśnie dróżki a w razie ich braku, sypane przez wędrowców kopczyki. 


Jak się szybko okazało, najlepszą metodą nawigowania w tym paśmie jest zasada „koniec języka za przewodnika”.  Na początku trasy spotkaliśmy grupę Rosjan – prawdopodobnie rodzinę. Ich lider okazał się bardzo sympatycznym osobnikiem, jednocześnie dobrze znającym tutejsze uwarunkowania. Chętnie służył radą i w trakcie naszej wędrówki kilkukrotnie dawał nam cenne wskazówki. Przez dwa dni postanowiliśmy podążać śladami tej grupy.

Chibiny, choć nie osiągają dużych wysokości bezwzględnych (maksymalnie ok. 1200 m n.p.m.), są bardzo wypiętrzone (duże wysokości względne) przez co sprawiają wrażenie wysokich. Mają kształt kamiennych stołów, na które raczej się nie wchodzi. Jest to spowodowane bardzo luźnym układem kamieni wyściełających ich zbocza, przez co łatwo o poślizgnięcie się oraz o spowodowanie lawiny. Wędrówki prowadzi się dolinami, kotlinami i przez przełęcze.



Góry te są również obfite w wodę. Nie ma tu problemu z uzupełnieniem butelek, wartkich górskich strumieni jest pełno, a cieki wypływają także z najwyższych partii gór. Związane z tym jest ciekawe zjawisko, którego w żadnym innym paśmie do tej pory nie obserwowałem – woda spływa na dużych obszarach zbocz górskich i gdy pada na nią światło, stwarza to niesamowite wrażenie, jakby dana góra świeciła.


Pierwszego dnia przeszliśmy przełęcz Ramzaja i biwakowaliśmy w dolinie pod najwyższym szczytem Chibin, którego nazwy nie byliśmy w stanie wymówić i nazywaliśmy go po prostu Jubem. W nocy zerwała się ulewa – solidny namiot Mietka (Quechua Marabut) o aluminiowym stelażu stawił jej skuteczny opór, jednak my z Olkiem przeżyliśmy ciężkie chwilę w jak się okazało tandetnym namiocie Hannah Troll. Stelaż nie wytrzymał, namiot uległ deformacji, na ściankach pojawiła się wilgoć. Przez całą noc wicher przyginał je także do naszych twarzy. Rano, zmęczeni po na wpół nieprzespanej nocy, oceniliśmy, że mimo wszystko straty są niewielkie. Ok. 11 rano, przy dobrej pogodzie, wymaszerowaliśmy, obierając za cel turbazę, położoną na północnej stronie pasma.









Początkowo straciliśmy z oczu „naszych” Rosjan, którzy opuścili dolinę ok. godziny przed nami. Snuliśmy się, penetrując dolinę pod Jubem i początkowo mylnie lokalizując przełęcz prowadzącą do właściwej doliny. Gdy jednak okazało się, że fałszywa przełęcz jest niemożliwa do pokonania, kompas pomógł nam skierować się we właściwym kierunku. Po jakimś czasie dostrzegliśmy Rosjan docierających do przełęczy na północnej stronie doliny. Gdy sami do niej dotarliśmy po dość stromym podejściu po kamieniach, podjęliśmy decyzję o nieatakowaniu Juba. Mimo długiego dnia za kołem polarnym, było już dość późno, zmęczenie dawało się we znaki a podejście na wierzchołek wyglądało na całkowitą improwizację, z uwzględnieniem niebezpiecznych, luźno położonych kamieni okalających wierzchołek. Zeszliśmy więc stromym zejściem w dolinę i po dłuższym odpoczynku nad turkusowym jeziorem, ruszyliśmy w stronę turbazy. Rozległa dolina ciągnęła się kilometrami, początkowo wyściełana płaskimi kamieniami, stopniowo przekształcająca się w hale, gęsto porośnięte krzaczkami jagód – dorodne i pyszne owoce były dla mnie ogromną premią, jaką wypłacały mi Chibiny. W końcu dolina przeszła w las karłowatych brzózek. Zaczęliśmy dostrzegać rozbite namioty. Do turbazy tego dnia dojść nam się nie udało. Bardzo zmęczeni rozbiliśmy obóz w pozostałościach starej bazy geologów – znajdował się tam hydrant, który kanalizował górski strumień. Rozpaliliśmy ognisko co podniosło nasze morale. Pod nasz obóz podeszła kolonia pardw, wydając śmieszne odgłosy – niestety, ze względu na zapadający mrok, nie udało się sfotografować niespotykanych w Polsce ptaków.

Następnego dnia dotarliśmy do turbazy, mając po drodze jeszcze jedną ciężką przeprawę przez rzekę. Na miejscu napiliśmy się piwa, porozmawialiśmy z rosyjskimi turystami i postanowiliśmy wracać do Kirowska. Do miasta prowadziła na południe bita droga o długości ok 25 km, którą nazwaliśmy „magistralą chibińską”. Przez pół dnia nad doliną, którą biegła, świeciło słońce. Potem nastąpił najcięższy epizod wyprawy – znów zerwała się ulewa i padało rzęsiście przez ok. 2 godziny. Nie mieliśmy żadnej możliwości schronienia się przed deszczem, mogliśmy tylko iść do przodu, moknąc niemiłosiernie. 

W końcu, niesamowicie zmęczeni dotarliśmy do punktu, w którym mogliśmy wezwać Wahida. Nasz azerski przyjaciel przyjechał po nas niezawodnie i za kolejne 1000 rubli odwiózł nas z powrotem do Apatytów, po drodze pokazując nam jeszcze przystań nad wielkim Jeziorem Imandra przylegającym do Chibin. Ok. północy wsiedliśmy w „plackartę” i pojechaliśmy do Murmańska.



MURMAŃSK

W Murmańsku zakwaterowaliśmy się w hotelu „Mariak”, w trzyosobowym pokoju z łazienką w cenie 400 rubli za noc od osoby. Był to dla nas strzał w dziesiątkę – po wycieńczającej ekspedycji ten przybytek był idealnym miejscem na regenerację.

Samo miasto przypominało mi obraz San Francisco z opowieści – było położone na górach. Planowaliśmy wizytę w kliku muzeach, jednak niestety wszystkie były zamknięte, ze względu zapewne na wakacyjną porę. Nad miastem górował wielki pomnik żołnierza, nazywany przez mieszkańców pieszczotliwie „Alioszą”. Z jego wzgórza rozciągały się wspaniałe widoki na port, zatokę i miasto. Pod pomnikiem dostrzegliśmy dwie młode pary, które zgodnie z miejscowym zwyczajem, zaraz po zawarciu małżeństwa, udają się oddać hołd bohaterom obrony sowieckiego Zapolarza. 

Musieliśmy zarzucić plany wycieczek do Sewieromorska i Pieczengi. Jeszcze w Apatytach Kola ostrzegł nas, że miasteczka te leżą w pagranzonach, i że w przypadku wylegitymowania tamże, moglibyśmy mieć problemy.





Po dwóch dniach pobytu w „mieście krańca świata” wróciliśmy do Petera "plackartą". Tam, po jednodniowym postoju, wsiedliśmy w autobus ECOLINES, tym razem już znacznie droższy (3500 rubli) i pojechaliśmy z powrotem do Polski. Dodam tylko, że granicę z Estonią przekroczyliśmy znów bezboleśnie – całość operacji trwała nieco ponad godzinę.

PODSUMOWANIE

Chibiny okazały się nietypowymi górami, jednak z pewnością wartymi odwiedzenia. Piękne krajobrazy oraz północna, odmienna od dotychczas oglądanej przez nas flora i fauna nadawały temu miejscu swoistego kolorytu. Nie napotkaliśmy też tego, czego najbardziej się obawialiśmy - bardzo niskich temperatur. W nocy było ok. 10-15 stopni a w dzień ok 20. Był to bardzo przyjemny azyl od panujących jeszcze w drugiej połowie sierpnia w Polsce upałów.

Rosja sprawiła na nas bardzo dobre wrażenie. Nie mieliśmy żadnych problemów z meldunkami, rejestracją czy jakimikolwiek dokumentami, odprawa graniczna trwała 2 min na osobę. Wszyscy napotkani nieznajomi, kasjerki, taksówkarze, wędrowcy byli bardzo życzliwi i udzielali nam wszelkiej możliwej pomocy, wyraźnie ciesząc się z tego, że ktoś zza granicy odwiedził ich kraj (inna sprawa, że nasza grupa względnie dobrze komunikowała się po rosyjsku - bez tego mogło być gorzej). Koleje rosyjskie z kolei wyprzedzają nasze PKP o klasę - pozwalają przemierzać tysiące kilometrów we względnym komforcie a wg przyjazdów pociągów na stacje można nastawiać zegarek. Nie napotkaliśmy żadnych "cen dla cudzoziemców" - hotele i taksówki były tanie. Jedynym minusem były ceny w sklepach i barach - zwłaszcza im dalej na północ, jest wyraźnie drożej niż u nas.

Szymon, sierpień 2013